Byle nie panikować

Ze względu na pandemię i rozkręcanie firmy mam przerwę w treningach, ale wrócę – słowo. Możemy potraktować ten tekst jako wyraz mojej pandemicznej tęsknoty za treningami. 

Swoją przygodę ze sportami walki rozpoczęłam trochę dlatego, że poznałam Grześka Sobieszka – współwłaściciela Academia Gorila – więc pójście do klubu nie było już takie straszne. Z rozmów z ludźmi wiem, że nie tylko ja mam poczucie, że kluby sportów walki mają dość wysoki próg wejścia, właśnie przez to, że nie wiadomo jak tam jest, kto tam chodzi i czy takie zwykłe osoby jak ja mają tam czego szukać. 

Drugim powodem było to, że przez moją działalność aktywistyczną byłam przez pewien czas nękana, śledzona i nagrywana przez osoby opłacane przez hodowców zwierząt futerkowych, co przypłaciłam między innymi wieloma miesiącami problemów z zasypianiem. Nie byłam w sytuacji w której musiałam się obawiać o swoje bezpieczeństwo fizyczne, ale na jakimś podświadomym poziomie naruszenie prywatności i bezpieczeństwa psychicznego wytworzyło potrzebę zadbania o również o to fizyczne bezpieczeństwo. Umiejętności wykorzystania własnego ciała do obrony wydały mi się na dłuższą metę atrakcyjniejsze niż jakikolwiek sprzęt, który nie zawsze ma się pod ręką. 

Dzisiaj mogę powiedzieć na pewno, że zarówno to dość traumatyczne przeżycie, jak i treningi, dały mi dużo. Bolesne doświadczenia z którymi sobie poradzimy dają dużą dodatkową odporność. Wiem, że dzisiaj jestem dużo silniejsza niż byłam wcześniej. Pociągnę więc dalej ten temat odporności, ale już w kontekście sportów walki, a właściwie brazylijskiego jiu-jitsu, które pokochałam i przy którym na pewno zostanę. 

Dość wcześnie w trakcie mojej przygody z treningami miałam w trakcie sparingu prawdziwy atak paniki. Byłam przyciśnięta do ziemi przez dużo cięższego od siebie faceta, który zaczął mnie dusić naciskiem pięści na szyję. Wtedy zupełnie nie wiedziałam co mam z tym zrobić, ale przede wszystkim przez moment poczułam się tak zdominowana przez uczucie dyskomfortu, że zupełnie przestałam się bronić – sarna oślepiona reflektorem. Trener szybko zareagował i nic mi się zupełnie nie stało, ale samo doświadczenie było dla mnie też znaczące i pouczające. Wiem już jak to jest, kiedy w sytuacji zagrożenia ciało odmawia reagowania

Myślę, że to jest taki moment, w którym można zupełnie zrezygnować z treningów, bo po co fundować sobie takie przeżycia. Ja poczułam jednak wdzięczność, że miałam możliwość zmierzyć się z takimi uczuciami właśnie na sali treningowej – w miejscu, które jest bezpieczne i gdzie wszystko jednak jest pod opieką i kontrolą trenera. Dużo gorzej zdać sobie sprawę, że ciało może tak zareagować w sytuacji faktycznego zagrożenia. 

Na szczęście, zarówno w jiu-jitsu jak i w wielu innych sferach życia, wystarczy systematycznie wracać na treningi, żeby robić postępy. Nie będę sportowcem, bo nigdy nie miałam do tego predyspozycji i do tego zaczęłam uprawiać sport późno. Jednak czuję dużą satysfakcję z postępów, również tych, które polegają na oswajaniu się z dyskomfortem i tym, że czuje się ból i bywa nieprzyjemnie. Po jakimś czasie okazuje się, że jest to zupełnie do przeżycia, a z miesiąca na miesiąc radzisz sobie lepiej w sytuacjach, które jeszcze niedawno były zupełnie beznadziejne. A przede wszystkim: przestajesz panikować.

WWF WTF

Wzięłam udział w wydarzeniu na temat wolnorynkowej ochrony środowiska, po której zadałam prezesowi WWF Polska pytanie o to kiedy organizacja zacznie podejmować temat spożywania mięsa jako jednego z niezwykle ważnych czynników wpływających na środowisko i zmiany klimatyczne. Okazuje się, że raczej nie zacznie. 

Na początek trochę kontekstu. Wiadomo, że wielkie organizacje z długoletnią tradycją nie są z reguły chętne do wychodzenia przed szereg w tematach, które mogą być kontrowersyjne i potencjalnie obniżać ilość wpłacanych darowizn. Ale czy w 2020 roku wegetarianizm albo redukcja spożycia mięsa to dalej temat rewolucyjny? Popatrzmy na kilka przykładów: 

  1. Już rok temu Gość Niedzielny pisał o tym, że Polacy masowo rezygnują z jedzenia mięsa, lub je ograniczają.
  2. Organizacja Narodów Zjednoczonych od wielu lat zaleca ograniczanie spożycia mięsa.
  3. Wiodący libertariański think-tank – Instytut Adama Smitha – opublikował raport, który doradza odchodzenie od mięsa ze zwierząt w związku z jego wpływem na kryzys klimatyczny i niebezpieczeństwo antybiotykoodporności.
  4. Tyson Foods – jeden z największych producentów mięsa na świecie – wypuścił linię roślinnych alternatyw dla mięsa i zaczął redefiniować siebie jako firmę, która sprzedaje białko, niekoniecznie białko zwierzęce, przewidując, że to właśnie w ograniczaniu i rezygnacji z mięsa jest przyszłość.

W tym momencie nie mówimy już o tym, żeby WWF gonił swoim przekazem na temat hodowli przemysłowej zwierząt czołowe organizacje ekologiczne czy prozwierzęce. Ale możemy chyba oczekiwać, żeby nie zostawał w tyle za producentami mięsa czy skostniałymi organizacjami międzynarodowymi. 

Co usłyszałam w odpowiedzi? Że WWF nie będzie nikomu niczego zabraniał, że tylko na globalnej Północy spożycie mięsa jest za duże, że olej palmowy, że WWF działa z ludźmi i dla ludzi i jeszcze jakąś wzmiankę o tym, że mięsa starczy dla wszystkich, ale niestety nie wyłapałam kontektstu. 

Zacznijmy od tego czy organizacja ekologiczna, nawet taka zajmująca się głównie tradycyjną ochroną przyrody, ma powody żeby podejmować temat intensywnej hodowli zwierząt? Moim zdaniem, oraz zdaniem wielu naukowców zajmujących się poszczególnymi tematami, owszem. Hodowla zwierząt w sposób istotny przyczynia się do kryzysu klimatycznego, zanieczyszczenia gleb i wody, wycinki lasów tropikalnych pod uprawy i spadku bioróżnorodności. Dochodzi do tego olbrzymie cierpienie zwierząt, ale wiadomo, krowa to nie panda. 

Mam też poczucie, że odpowiadanie na pytanie o to kiedy WWF podejmie temat, który dla przetrwania planety znaczy więcej niż liczebność rysi w polskich lasach, rzucaniem, że “nie będziemy niczego zabraniać” jest wypowiedzą na poziomie kuca od Korwina, a nie osoby reprezentującej największą organizację ekologiczną w Polsce. 

50 lat temu mówienie o niejedzeniu zwierząt było odważne, 15 lat temu mówienie o tym było ważne i na czasie, dzisiaj nie poruszanie tego tematu to po prostu wstyd. Nie piszę tego po to, żeby dopiec WWF, ale dlatego, że jestem przekonana, że w tej organizacji jest wiele wspaniałych osób, które chciałyby wprowadzić tę organizację w XXI wiek. I mam nadzieję, że takie osoby dojdą do głosu, pomimo technokratów u sterów. To ostatni dzwonek, żeby WWF nie zamienił się w Ligę Ochrony Przyrody – organizację, o której wszyscy słyszeliśmy, i z której wszyscy wyrośliśmy. 

Moja organizacja pracy (i życia)

Moja organizacja pracy (i życia)
Nie jestem bardzo zorganizowaną i produktywną osobą. Powiedziałabym raczej, że moje życie to ciągła walka o to, żeby być bardziej zorganizowaną. Jest to naprawdę walka. Każdy system, którego się trzymam w końcu pada, więc sekret polega tylko na tym, żeby te upadki akceptować i się z nich podnosić. Pomimo dość namiętnego czytania książek na temat zarządzania czasem nie znalazłam żadnego systemu, w którym wytrzymałabym naprawdę długo. Za to od jakiegoś czasu trzymam się kilku prostych technik i narzędzi, dzięki którym udaje mi się prowadzić z wyzwaniami, które stawia przede mną życie, całkiem wyrównaną walkę. 

Od dłuższego czasu pracuję też zdalnie, co obecnie okazało się bardzo przydatną umiejętnością. Uważam przy okazji, że to właśnie w pracy zdalnej umiejętność samodzielnego planowania, rozliczania siebie i tworzenia własnych systemów, które ułatwiają produktywność jest kluczowa. Możliwość decydowania o tym kiedy się kończy i zaczyna pracę może być wielką zaletą, albo wielką wadą, w zależności od tego na ile potrafimy dobrze planować czas. 

1. Objectives and Key Results

Parę lat temu szukałam dobrego sposobu tworzenia planów dla osób w moim zespole i po zapoznaniu się z różnymi alternatywami zdecydowałam się na OKRy. Podoba mi się zakładanie, że plany mają być ambitne – to najlepiej oddaje ducha naszej pracy. W skrócie takie planowanie polega na tym, że co 3 miesiące (lub inny okres czasu) każdy planuje od 3 do 5 głównych celów (Objectives) i do każdego z tych celów dobiera wyniki (Key Results), przy pomocy których będzie można stwierdzić, że cel został osiągnięty. 

Najbardziej cenną częścią tego systemu jest dla mnie sam okres planowania i dopracowywania sposobów mierzenia sukcesu, zastanawiania się czy są odpowiednio ambitne, ale też realistyczne. Czasami ciężko zatrzymać się i skupić na planowaniu, więc cieszę się, że mamy system, który wymusza to regularnie na każdej osobie. To zawsze dobra okazja do przedyskutowania czy dana kampania zmierza w dobrym kierunku i przemyślenia priorytetów. Z kolei podsumowywanie poprzedniego okresu jest też świetnym momentem do refleksji nad tym co się udało osiągnąć – nawet w niezbyt udanym okresie udało się wykonać jakieś kroki do przodu.

2. Narzędzia online

Jako organizacja do pracy zdalnej używamy Slacka (do komunikacji), Trello (jako tablicy do planowania zadań) i Toggl Plan (do kontrolowania ilości przepracowanych godzin i łatwego sprawdzania co dana osoba w danym dniu robi).

Niezależnie od działania na narzędziach używanych wspólnie, sama również używam Trello do planowania własnej pracy. Kiedy moje OKRy na kolejne 3 miesiące są gotowe, przerzucam je w całości na prywatne Trello poświęcone pracy zawodowej. Każdemu celowi nadaję inny kolor, a każdy wynik to osobna kartka, do której mogę dodawać też komentarze, załączać dokumenty, tworzyć checklisty, itd. Kiedy zaczynam rano pracę, otwieram Trello i widzę od razu nad czym pracuję, które zadania są następne. Wygląda to mniej więcej tak:

trello

Samodzielnie kontroluję też czas spędzany na różnych zadaniach używając Toggl. Kiedy mam plany na 3 miesiące, tworzę w Toggl projekty – każdy cel (Objective) to inny projekt. Tworzę też projekty związane z nauką języków, albo innymi zadaniami na których regularnym wykonywaniu mi zależy. Kiedy zaczynam pracować nad jakimś zadaniem, wpisuję je do tej aplikacji i wybieram projekt, do którego realizacji ta czynność prowadzi. Toggl mierzy czas, aż do momentu kiedy go zatrzymam.

Wielką zaletą pracy z Toggl jest to, że dużo lepiej widzę nad czym faktycznie spędzam czas – to pomaga również w podejmowaniu decyzji o tym ile czasu zarezerwować w przyszłości na podobne zadania. Myślę, że takie narzędzie jest szczególnie istotne przy pracy zdalnej, bo bardzo często nie pracujemy siedząc przy komputerze w ściśle wyznaczonych godzinach. Niezależnie od tego jak często przerywam pracę nad jakimś projektem, będę w stanie łatwo sprawdzić ile faktycznie danego dnia już nad nim przepracowałam.

Zauważyłam, że Toggl ułatwia mi też pracę nad rzeczami, których nie lubię robić. Zakładam na przykład, że będę nad czymś pracowała w danym dniu przez godzinę. Nawet przerywając, mogę łatwo stwierdzić czy się do pełnej godziny udało dobić, czy nie. Kiedy nie skupiam się na tym, że muszę robić coś czego nie lubię, tylko na tym, że czas który sobie na to przeznaczyłam jest ograniczony i jak się zmobilizuję, to może uda mi się skończyć szybciej i mieć to za sobą, jest mi naprawdę łatwiej.

To też mój największy life hack jeśli chodzi o sprzątanie. Nastawiam stoper na 15 minut i sprzątam jak najwięcej mogę przez ten czas. Czasami zdarza mi się wpaść w rytm i spędzić na tym więcej czasu, ale w większość dni jest to tylko 15 minut i dzięki temu, że jest to mierzalny i ograniczony czas, to (prawie) zawsze mogę się do tego zmobilizować i tylko dlatego jeszcze nie zjadły nas karaluchy. 

3. Praca offline

Po tym jak pochwaliłam już różne narzędzia internetowe to dodam, że kocham pracę offline. Mój telefon jest prawie zawsze wyciszony, wyłączyłam wszystkie powiadomienia – zarówno na telefonie, jak i komputerze. Jeden dzień w tygodniu w miarę możliwości planuję jako dzień bez spotkań online i jestem wtedy mało dostępna na Slacku. Swoje plany mam zawsze spisane nie tylko na Trello, ale również w papierowym kalendarzu. Bardzo lubię siedzieć z kartką papieru i planować bez patrzenia się w ekran, mam poczucie, że lepiej mi się po prostu myśli kiedy telefon i komputer są daleko, a ja siedzę sama z notesem.

To bardzo ważne, żeby pamiętać, że praca zdalna nie musi być pracą w której jesteśmy przez cały czas online. Często najbardziej wartościowe rzeczy robimy bez komunikowania się z innymi, a dochodzące regularnie powiadomienia z komunikatorów czy poczty elektronicznej uniemożliwiają skupienie się.

4. Planowanie czasu wolnego

Bardzo lubię swoją pracę. Myślę, że do tego stopnia, że kiedy jestem chora i nie powinnam pracować, to po trzecim odcinku serialu marzę o tym, żeby po prostu zająć się rzeczami, które robię na codzień. Do tego jestem naprawdę ambitna, więc mam mocne zadatki na przepracowywanie się. Staram się jednak być rozsądna i dawać dobry przykład innym, więc biorę też wolne. Być może moja sytuacja nie jest typowa, ale wiem też, że nie jestem jedyną osobą, która uważa swoją pracę za ciekawszą i bardziej satysfakcjonującą od wielu rzeczy, które można robić dla rozrywki. Jakiś czas temu zaczęłam poświęcać więcej czasu świadomemu planowaniu czasu wolnego i mam poczucie, że to naprawdę ułatwia mi dobre wykorzystywanie czasu wolnego i faktyczny odpoczynek. 

Za każdym razem kiedy planuję projekty związane z pracą na kolejne 3 miesiące, poświęcam też czas na zaplanowanie rzeczy, które chcę zrobić w czasie wolnym. Nie traktuję tego jako kolejnego bata nad sobą, ale raczej jak maksymalizowanie przyjemności z robienia fajnych rzeczy. Zastanawiam się nad tym czego w moim życiu brakuje teraz najbardziej i wpisuję to jako plan do wykonania. Na koniec powstaje lista zadań, które są przyjemne i patrzenie na nią jest ekscytujące.

Przykłady rzeczy, które wpisuję jako plan na czas wolny: zagranie w grę planszową, którą kupiłam i nie miałam czasu otworzyć, znalezienie i wypróbowanie 10 nowych przepisów, kupienie sobie jakiejś fajnej kawy z dobrej palarni, weekendowa wycieczka do innego miasta tylko dla przyjemności, przeczytanie kilku książek, które nie są związane z pracą, wyjazd na obóz sportowy, pójście do teatru, nauczenie się czegoś o kwiatkach doniczkowych i wybranie kilku, których uda mi się nie zabić, umówienie się z dawno niewidzianymi osobami na spotkanie. Bardzo polubiłam takie planowanie i mam poczucie, że dzięki niemu mój czas wolny spędzam dużo lepiej i jestem szczęśliwsza.

Może to już jest kwestia wieku, ale czuję jak szybko czas leci, więc nawet jeśli dobra organizacja zadań i poprawianie produktywności są dla mnie ciągłym wyzwaniem, to planuję cały czas stawiać temu wyzwaniu czoła. 

Czy jestem wystarczająco dobra?

Na samym początku prowadzenia organizacji, kiedy po raz pierwszy dzieliliśmy się decyzyjnością i władzą z nowymi osobami, zastanawialiśmy się jak zapobiegać błędom i wpadkom, które będą zdarzać się osobom niedoświadczonym. Teraz wiem, że to było bardzo głupie, bo prawdziwy problem leży zupełnie gdzie indziej: Jak sprawić, żeby ludzie, którym bardzo zależy na tym co robimy nie cofali się przed perspektywą porażki i nie wycofywali się, bo są przekonani, że nie są wystarczająco dobrzy.

Przez tych kilka lat prowadzenia dynamicznie rozwijającej się organizacji nauczyłam się dwóch ważnych rzeczy o poczuciu bycia niewystarczająco dobrą. 

1. To jest oznaka zdrowego rozsądku. 

Chcemy zmienić świat dla zwierząt hodowlanych. Walczymy z jedną z największych niesprawiedliwości i źródłem olbrzymiego cierpienia. Naszymi przeciwnikami są olbrzymie lobby, międzynarodowe korporacje czerpiące zyski z hodowli przemysłowej i stulecia tradycji zjadania zwierząt. Jeżeli w obliczu tego wszystkiego czujesz, że to absolutnie nie jest na twoje siły to masz rację. Gdybyś tak się nie czuła, to znaczy, że jest z Tobą coś nie tak. Zdecydowanie bardziej obawiałabym się mieć w zespole osoby, które czują, że wiedzą, co robią, bo nikt tego nie wie tak naprawdę. Pracujemy nad całkowitą zmianą toru rozwoju ludzkości i tworzymy historię. Nikt wcześniej nie zrobił tego przed nami i wielokrotnie działamy po omacku i testujemy różne rozwiązania. Pokora jest dla nas bardzo dobrym przewodnikiem. 

2. To uczucie nie mija. 

Nie wiem czy to jest pocieszające, ale jest duża szansa, że poczucie, że nie jesteś wystarczająco dobra do robienia rzeczy, które robisz, będzie Ci towarzyszyło bardzo długo. Być może na zawsze. Jeżeli będziesz się rozwijać, to rzeczy, które trochę przerażają Cię dzisiaj, za rok czy dwa zmienią się w rutynę, a Ty będziesz podejmować kolejne wyzwania, które również będą Cię trochę przerażały. Ja sama z tym uczuciem staram się raczej zaprzyjaźnić i traktować je jak dar. Dzięki temu, że sama nie mam poczucia, że jestem dobra w tym co robię, cały czas staram się uczyć i rozwijać. Oczywiście poczucie ciągłego niepokoju nie jest przyjemne, ale chyba trzeba je zaakceptować jako część procesu zdobywania doświadczenia, zmagania się z wyzwaniami i stawania się coraz lepszą. 

Najważniejsze jest jednak to, że żeby zmieniać świat na lepsze, nie potrzebujemy ludzi, którzy są subiektywnie wystarczająco dobrzy, tylko dużej ilości niedoskonałych osób, które potrafią dobrze ze sobą współpracować i tworzyć silne organizacje i ruchy społeczne, bo to one będą w stanie zmieniać rzeczywistość. Nie ma ludzi doskonałych, więc gdyby tylko idealni ludzie bez wad powinni działać czy pracować w organizacjach, to tych organizacji po prostu by nie było. 

Dlaczego pomagam zbierać fundusze na ratowanie Alexa?

Bardzo wierzę w skuteczne pomagania. Uważam, że należy brać pod uwagę, które kampanie i które organizacje działają najskuteczniej i najbardziej przyspieszają zmiany świata na lepsze. Tym też kieruję się, kiedy wpłacam pieniądze na różne działania: zbieram informacje i staram się dokonać jak najbardziej racjonalnego wyboru. 

Teraz zdecydowałam się zaangażować w zbieranie funduszy na ratowanie dziecka dwójki moich znajomy. Ich syn, Alex, urodził się z dość rzadką chorobą genetyczną, której skuteczne leczenie jest bardzo drogie i może odbyć się tylko w USA. To bardzo dużo jak na ratowanie jednej osoby. Dlaczego to robię?

Działanie na rzecz lepszego świata to przede wszystkim ludzie. Samodzielny aktywizm czy wolontariat w organizacjach pozarządowych to zapracowane weekendy zamiast wyjazdów ze znajomymi, siedzenie wieczorami nad planami kampanii, zamiast oglądania Netflixa, albo jechanie przez pół Polski, żeby wesprzeć ważne wydarzenie. Z kolei etatowa praca w organizacjach to sporo wyrzeczeń – chyba nikt nie ma wątpliwości, że więcej płacą firmy niż NGOsy, ale niestety na razie w ratowaniu świata nie ma tylu funduszy, co w biznesie, a wielu darczyńców woli, żeby pieniądze szły na działania, a nie na pensje (co nie zawsze jest rozsądne, ale to zupełnie inny temat). 

Mam wielu znajomych, którzy zajmują się działalnością społeczną – zarówno etatowo, jak i po godzinach – i myślę, że to osoby naprawdę wyjątkowe. Trzeba mieć to “coś”, co sprawia, że poświęca się wolny czas na pomaganie ludziom, którzy często nigdy Ci nie podziękują, bo nie wiedzą o Twoim wkładzie, albo ratowanie zwierząt czy planety. Trzeba umieć znosić ciężkie momenty, podnosić się z porażek, rozwiązywać konflikty i utrzymywać motywację, pomimo tego, że możemy nigdy nie dożyć świata, o który tak naprawdę walczymy. 

Poświęcenie się aktywizmowi to trudna droga i z regłu wiąże się z wyborem życia mniej wygodnego i mniej stabilnego finansowo. Świat jednak bardzo potrzebuje osób, które się na to zdecydują. Co możemy zrobić, żeby takich osób nie zabrakło? Pokazać jaką siłę ma społeczność. Wiadomo, że mając dużo pieniędzy, albo ważnych rodziców z kontaktami, łatwo być “samodzielnym”. Jeżeli decydujesz się jednak na życie, którego celem jest zmienianie świata na lepszy, nie możesz pokładać swojego poczucia bezpieczeństwa w pieniądzach czy wsparciu wpływowych osób, ale możesz liczyć na to, że społeczność osób, które również wierzą w lepszy świat, wyciągnie do Ciebie rękę. 

Paweł i Magda – których syn potrzebuje teraz bardzo drogiego leczenia – od zawsze angażowali się społecznie, od działań na rzecz zwierząt i promowania diety roślinnej, po pracę na rzecz ludzi. Teraz sami potrzebują pomocy, a my, pomagając im, dajemy też ważny sygnał dla wszystkim, którzy ponosząc często osobisty koszt, działają dla dobra innych:

Jeżeli kiedyś będziesz spadać, to my Cię złapiemy.

Chcesz też pomóc Pawłowi i Magdzie?
Tu możesz dokonać wpłaty: https://www.siepomaga.pl/alex
A tutaj, możesz brać udział w licytacjach, albo wystawić coś od siebie. Jest tu wiele świetnych ofert, od książek z autografami po usługi medyczne i kosmetyczne, strony internetowe i wyjazd do Paryża. Każdy znajdzie coś dla siebie, a wiele osób pewnie może też coś od siebie zaoferować: https://www.facebook.com/groups/684977098677503/ 

Czy antynatalizm uratuje świat?

Pierwszym problemem jest fakt, że antynatalizm zakłada, że ludzie mogą mieć tylko i wyłącznie negatywny wpływ na środowisko, nie bierze pod uwagę tego, że ludzie mogą też przyczyniać się do rozwiązywania problemów ekologicznych i społecznych. Jeżeli doprowadzimy to założenie do jego logicznej konsekwencji, to najlepszym wkładem jednostki w rozwiązywanie problemów na świecie jest samobójstwo. W końcu im mniej ludzi tym lepiej.

Drugim problemem jest to, że kiedy osoby związane ze środowiskiem wegańskim lub prozwierzęcym, reprezentują poglądy antynatalistyczne, to łatwo zbudować wokół tego narrację pokazującą wegan jako nienawidzących ludzi mizantropów. Na pewno nie pomaga to jakoś szczególnie naszej sprawie. Nie mówiąc już o podejmowaniu takiej tematyki w obecności osób, które albo mają dzieci, albo są właśnie w ciąży, co przy okazji sugeruje zupełny brak wrażliwości na odczucia innych.

Nie wierzę w to, że nawoływanie do ograniczenia czegokolwiek może być skutecznym sposobem na ratowanie planety. Czasami dlatego, że skupiamy się na problemie, który jest zbyt mały. Nawet jeśli wszyscy przestaliby używać plastikowych słomek, to nie zmieni to sytuacji oceanów. Czasami dlatego, że to nawoływanie sprawia, że zaczynamy być postrzegani jak banda świrów (czego przykładem jest promowanie antynatalizmu). Czasami dlatego, że ludzie za bardzo lubią dany produkt, i chociaż jego ograniczenie mogłoby pomóc, to po prostu tego nie zrobią, bo za bardzo wygodnie jest im żyć tak, jak żyją teraz. Tutaj przykładem może być promowanie weganizmu.

Żeby uratować planetę, potrzebujemy naprawdę dobrych technologicznych rozwiązań, które pozwolą nie tylko zużywać mniej surowców, ale być może nawet tworzyć dla środowiska wartość dodaną. Na przykład oczyszczać oceany. Albo powietrze. Potrzebujemy większej ilości dobrych pomysłów, a dobre pomysły biorą się głównie z tego, że mamy dużo ludzi, szczególnie, kiedy ludzie żyją w dużych skupiskach. Nowe pomysły w literaturze, sztuce, oraz w nauce, wyrosły z dużych ośrodków miejskich. Kiedy mamy w jednym miejscu odpowiednio dużo ludzi i dajemy im szansę pracować ze sobą, kraść pomysły i przetwarzać je kreatywnie, to mamy szansę na to, że zajdzie postęp i pojawią się nowe rozwiązania.

Wiele wskazuje na to, że jakimiś kierunkami aktywizmu, jaki można rozważać, kiedy zależy komuś na przyszłości planety są:
– działanie na rzecz dobrej infrastruktury miejskiej i promowanie życia w miastach,
– edukacja dzieci, szczególnie w krajach globalnego południa,
– działania na rzecz pokoju oraz rozwiązujące problem ubóstwa, szczególnie w krajach najbiedniejszych,
– promowanie równości kobiet, szczególnie w krajach, gdzie kobiety mają najmniejsze szanse na realizowanie swojego potencjału.

Dużym plusem tych rozwiązań jest to, że nie traktują ludzi jako balastu, którego trzeba się jak najszybciej pozbywać, ale jako potencjalnych partnerów w walce z globalnymi problemami. Ludzie są jedynym gatunkiem, który potrafił zrezygnować z jedzenia mięsa tylko dlatego, że odczuwa empatię do przedstawicieli innego gatunku. Jest napradę sporo powodów do tego, żeby wierzyć w ludzi.

 

Dlaczego aktywiści boją się pieniędzy?

Jednym z dużych problemów polskiego ruchu działającego na rzecz zwierząt jest kompleks “Siłaczki”. Aktywiści powinni być biedni, przemęczeni i poświęcający życie dla sprawy.

Napisałam niedawno artykuł na bloga Otwartych Klatek, w którym w skrócie zaprezentowałam coraz popularniejszy pomysł na zmienianie świata: earning to give. Pomysł opiera się na tym, że jeśli chcesz pomóc w działalności organizacji społecznych, możesz zamiast zostawać wolontariuszem lub pracownikiem NGO, zastanowić się czy nie jesteś w stanie zarabiać więcej, żeby być w stanie coraz więcej przekazywać na działalność filantropijną.

Okazało się, że dla niektórych działaczy i działaczek prozwierzęcych jest to pomysł kontrowersyjny i irytujący. Chciałabym więc przeanalizować kilka stawianych zarzutów.

Czy to jest rozwiązanie biorące pod uwagę polskie realia? Jak najbardziej tak! W ruchu prozwierzęcym jest coraz więcej osób, które prowadzą własne firmy i pracują w prestiżowych i dobrze płatnych zawodach. Być może to nie są osoby, które zobaczysz z megafonami na pikietach (chociaż czasami również), ale to nie oznacza, że ich wkład w działania organizacji jest mniej istotny. To osoby, które projektują strony internetowe, dzielą się swoją wiedzą o mediach i marketingu, albo przekazują część zysku swojej firmy na prowadzoną przez organizację kampanię. Nie jest też niczym wyjątkowym przekazywanie co najmniej 10% swoich dochodów na skuteczne organizacje – znam wiele osób, które to robią.

Czy dawanie pieniędzy na kampanię może być więcej warte, niż organizowanie protestów? Najłatwiej, chociaż trochę złośliwie, byłoby odpowiedzieć, że zależy jakich pieniędzy i jakich protestów. Dla mnie samej postrzeganie dobrego aktywizmu tylko z perspektywy akcji ulicznych jest bagażem, który ruch prozwierzęcy powinniej z siebie zrzucić jak najszybciej. 

Takie postrzeganie aktywizmu nie docenia olbrzymiej pracy, która odbywa się często w domu i bez widowni. Nie bierze też pod uwagę, że ludzie różnią się predyspozycjami i temperamentem. Są osoby, które rozmawiając z obcymi ludźmi na stoiskach będą się czuły rewelacyjnie, a dla innych będzie to udręka. Są też osoby, które naprawdę nie czują się komfortowo biorąc udział w manifestacjach i protestach.

Powinno nam zależeć na tym, żeby prawa zwierząt stały się wspólną sprawą dla jak największej ilości ludzi, więc te różnice muszą być brane pod uwagę. Wkład w działania na rzecz zwierząt powinien być ceniony niezależnie od tego, czy polega on na przelaniu 500 złotych, czy zorganizowaniu pikiety pod Sejmem. Potrzebujemy i jednego, i drugiego.

Czy to dobrze, że dyskusje o tym, że warto zarabiać dużo, żeby móc dużo przekazywać na ważne kampanie, trafia do młodych i zaangażowanych osób? Ponownie: jak najbardziej! To właśnie młode osoby są w sytuacji, kiedy mogą jeszcze podjąć decyzję o tym co zrobią w przyszłości ze swoim życiem i jak mogą przeżyć je w sposób, który najbardziej poprawi sytuację na świecie.

Sama dostawałam wiele takich pytań od młodych osób, które decydując się na podjęcie studiów chcą wziąć pod uwagę potrzeby ruchu prozwierzęcego. Być może warto, żeby wśród rozważań, czy lepiej zostać wegańskim dietetykiem, czy weterynarzem, pojawiły się też opcje w stylu – mogę zostać programistą/programistką i nawet jeśli nie będę pracować bezpośrednio ze zwierzętami, to moje zarobki umożliwią uratowanie wielu zwierząt każdego miesiąca. Dodanie takich dodatkowych opcji pozwala też znaleźć miejsce w ruchu prozwierzęcym nowym osobom, które być może w przeciwnym razie nie znalazłyby dla siebie w nim miejsca.

Uważam jednocześnie, że to bardzo ważne, żeby aktywiści i aktywistki brali pod uwagę również swoje szczęście i aspiracje, kiedy zastanawiają się jak najlepiej pomagać zwierzętom. Poprawa sytuacji zwierząt hodowlanych jest olbrzymim przedsięwzięciem i będziemy nad tym pracować prawdopodobnie do końca życia. To nie jest sprint tylko ultramaraton. Jeśli nie znajdziemy dla siebie sposobu na działanie, który oprócz tego, że jest skuteczny i ważny, sprawia nam również przyjemność i daje nam poczucie, że się realizujemy, to prędzej czy później odpadniemy z tego biegu.

Ja żałuję, że kiedy planowałam studia, nie było jeszcze takich materiałów jak 80000 hours, które podpowiadają jak sprawić, żeby Twoje decyzje zawodowe miały jak najlepszy wpływ na świat. Obecni młodzi aktywiści i aktywistki mają taką możliwość i mam nadzieję, że będą z niej w jak największym stopniu korzystać. Pracujmy razem dla zwierząt, jako wolontariusze, zatrudnieni i darczyńcy. Dar czasu jest tak samo ważny jak dar wiedzy i dar finansowy. Walczymy z wielkim wrogiem, więc potrzebujemy do tego jak największej ilości narzędzi. 

Nie mój feminizm

Nie mój feminizm

Jedną z rzeczy, które sprawiają, że tracę cierpliwość do ruchu kobiecego, jest jego stosunek do nauki. Cały mój wpis jest jednak wynikiem tego, że równouprawnienie jest dla mnie celem ważnym i cenię wiele inicjatyw promujących udział kobiet w życiu politycznym. Jedną z takich inicjatyw jest Kongres Kobiet.

Jak wiele kobiet jestem przekonana, że nauka jest najlepszym znanym nam sposobem zdobywania wiedzy o świecie i daje nam bardzo dobre informacje na temat tego, jak ten świat zmieniać na lepsze. Posługiwanie się wybiórczymi informacjami o świecie i błędną metodologią nie pomoże nam w niczym, chociaż może poprawi czasami humor. Kobiety będą w stanie zdecydowanie skuteczniej wywalczyć pełne równouprawnienie w sferze społecznej i politycznej, jeśli aktywistki i organizacje będą więcej uwagi przykładać do tego, co nauka mówi nam o zmianie postaw ludzi.

Na pewno pomoże też to, że ruch kobiecy nie będzie robił z siebie naukowego pośmiewiska.

Dwa lata temu brałam udział w panelu w ramach Centrum Zielonego na Kongresie Kobiet. Jedną z zaproszonych kobiet była wykładowczyni SGGW, która zdecydowała się przedstawić dane na temat żywienia, które bardzo odbiegają od współczesnego stanu wiedzy na temat diet roślinnych i stoją w sprzeczności z zaleceniami największych organizacji dietetycznych. Nie lubię, kiedy weganie i wegetarianie opierają się na pseudonauce i wybiórczym cytowaniu badań. Nie lubię, kiedy ktoś robi to samo promując zjadanie zwierząt.

Okazało się jednak, że na Kongresie Kobiet więcej kontrowersji wzbudza zwrócenie współpanelistce uwagi, że mówi bzdury, niż wygłaszanie bzdur. Dotarła już do mnie opinia, że jestem dla KK osobą kontrowersyjną.

W tym roku internauci i internautki wykopali na stronie Kongresu jeszcze więcej bzdurnych treści, co nie świadczy to dobrze o rzetelności osób odpowiedzialnych za układanie programu i zapraszanie gości. Mamy tu szarlatana Jerzego Ziębę, warsztaty promujące pseudoteriapie, medycynę alternatywną i paraleki. Nie wiem jak dokładnie te sprawy mają się do praw kobiet i pewnych realnych problemów, które tu i teraz mają kobiety w Polsce i na świecie.

Myślę, że jednym z powodów romansu ruchu kobiecego i pseudonuki jest to, że nie uwolniliśmy się od myślenia o kobietach, jako istotach będących bliżej natury, które jednak najlepiej czują się plotąc wianki i biegając boso po łące, niż psując sobie oczy przed komputerem, albo prowadząc wiece polityczne.

Taką reflekcję nasuwa mi nawet postać, w jakiej ruch ekologiczny i ruch działający na rzecz zwierząt znalazł się na samym Kongresie Kobiet. Mamy tutaj debatę: Ekofeministki czy Ekoterrorystki. Ekoterroryzm to słownictwo z repertuaru grup interestu, które zwalczają wszelkie działania na rzecz zwierząt i środowiska. Ekofeminizm to ślepa ścieżka feminizmu, która w wielu przypadkach promuje bardzo antykobiecy i antyrównościowy sposób postrzegania kobiet. Takie zestawienie tematów jest płytkie i przedstawia problematykę cierpienia zwierząt i ekologii w stereotypowy sposób.

Wolałabym, żeby tematyki dotyczącej zwierząt w ogóle tam nie było, niż żeby pojawiała się w tak absurdalnej formie.

Sam pomysł włączania zagadnień związanych z innymi ruchami społecznymi jest szczytny. Ale błagam, zaproście do organizacji takich paneli i wykładów osoby, które mają o tym faktyczne pojęcie. Ja nie wyobrażam sobie, żeby zapraszać feministki na konferencję poświęconą prawom zwierząt i oferować im udział w panelu: “czy feministki nie golą nóg”. Jeżeli wyciągamy rękę do innych ruchów społecznych to róbmy to z szacunkiem i wkładając wysiłek w zrozumienie ich postulatów i problematyki, którą się zajmują.

Myślę, że po obecnej edycji Kongresu Kobiet postulowałabym również zaproszenie do współpracy kobiet związanych z nauką, które będą miały prawo nie dopuścić do pojawienia się na tej imprezie bzdur, które podważają wiarygodność tej imprezy i tym samym ośmieszają ruch kobiecy.

Dlaczego lubię boks?

Dlaczego lubię boks-

W szkole podstawowej nienawidziłam wuefu, a w średniej dodatkowo paliłam papierosy, więc z jakimkolwiek sportem przestało mi być całkowicie po drodze. Czas wolny spędzałam słuchając punkowych kaset na walkmenie i czytając od rana do wieczora książki.

Paradoksalnie, to przez punk rocka ponownie od czasów szkoły sport zawitał w moim życiu. Już po studiach zaczęłam grać na gitarze i w pewnym momencie okazało się, że kilka godzin próby z gitarą na ramieniu doprowadza do piekielnego bólu pleców. Koleżanka zaciągnęła mnie na zajęcia z fitnessu – nawet lekkie wzmocnienie mięśni pleców pomogło.

Później testowałam jeszcze bieganie i podnoszenie ciężarów, ale ostatecznie zdecydowałam się dać szansę sztukom walki i się zakochałam. Myślę, że w jakimś stopniu jest to rodzaj aktywności fizycznej, który jest dla mnie idealny w obecnym momencie mojego życia.

Kiedy kilka lat temu jako grupa znajomych zakładaliśmy Otwarte Klatki, nikt nie spodziewał się, że sprawy nabiorą takiego obrotu. Obecnie jesteśmy całkiem sporą organizacją, prowadzącą kampanie na rzecz hodowlanych. Zatrudniamy już kilka osób i mamy kilkuset aktywistów w całej Polsce. Działamy już za granicą, a lada dzień dołączą do tego kolejne kraje. Jednocześnie hodowcy zwierząt futerkowych starają się ciągać nas po sądach (działalności prozwierzęcej zawdzięczam pierwszą w życiu sprawę karną) i wynajmują osoby, które usiłują mnie śledzić i nagrywać, żeby publikować później kreatywnie zmontowane materiały.

Mimo tego, że wszystkie te problemy nie spoczywają bezpośrednio na moich barkach, bo mam też u boku naprawdę fantastyczny zarząd i mnóstwo innych osób, które wkładają wiele pracy w to, żeby cała organizacja dobrze funkcjonowała i dalej dynamicznie rozwijała się, ilość stresu na jaki jestem narażona praktycznie codziennie jest większa niż w jakimkolwiek innym momencie mojego życia.

I dlatego zakochałam się w boksie. Żaden inny sport nie dał mi tak intensywnego psychicznego odpoczynku. Trening bokserski jest jak intensywna i wycieńczająca medytacja. Można przez godzinę biegać, albo podnosić ciężary i myśleć jednocześnie o dziesiątkach innych rzeczy. Ale jeśli treningu bokserskim rozproszę się na kilka sekund, to mogę po prostu dostać z pięści w twarz. To naprawdę uczy skupienia.

Mogę nadal budzić się rano w panice i zastanawiać się czy wszystko załatwiłam, albo nie móc zasnąć wieczorem, bo w głowie kłębi mi się wiele myśli związanych z moją codzienną pracą. Ale na treningu mam całą godzinę, kiedy myślami jestem tylko tu i teraz i nic innego się nie liczy.

 

 

Co chcesz osiągnąć?

Co chcesz osiągnąć-

Jedynym sposobem na to, żeby realnie coś zmieniać, jest wyznaczyć sobie bardzo konkretny cel i dążyć do jego osiągnięcia bez rozglądania się na boki. Problemem w ruchu działającym na rzecz zwierząt jest błędne myślenie, że chodzi o to jak wiele ambitnych celów chcemy przed sobą postawić, a nie to, czy uda nam się zrealizować którykolwiek z nich.

W Otwartych Klatkach chcieliśmy to robić inaczej. Zależało nam na tym, żeby nie działać według kalendarza – w styczniu protestujemy przeciwko wiwisekcji, a w lutym przeciwko polowaniom na foki. Takie okazjonalne zrywy, które nie są powiązane z żadnymi realnymi celami politycznymi, nie są w stanie nic zmienić.

Czytam dużo książek z zakresu zarządzania czasem czy osiągania celów zawodowych. To nie są pozycje na temat zmian społecznych, tylko zupełnie klasyczna literatura, która pomaga ludziom osiągać cele prywatne i zawodowe. Wątki, które się tam przewijają są uniwersalne:

  • zdecyduj co jest dla Ciebie najważniejsze i skup się na tym,
  • nie daj się wciągnąć w wir bieżących spraw, one wydają się ważne, bo są nieoczekiwane i nagłe, ale tylko odciągają Cię od celu, który masz przed sobą.

Brak skupiania się na celach jest problemem, bo prowadzi do braku skuteczności działalności ruchu. Płacą za niego zwierzęta. To jest jak w matmie. Jeśli pomnożysz przez 0 (czyli brak sukcesu) dowolnie wielką liczbę, to wynik zawsze będzie 0. Nasze ambicje i wielkie plany nie mają znaczenia, jeśli nie są w stanie przekładać się na jakąś wymierną zmianę. 

Nie mam też złudzeń. W świecie tak mocno opartym o wykorzystywanie szczątków i pracy zwierząt, żadna zmiana nie przyjdzie z dnia na dzień. Ale czym innym jest spokojna, systematyczna praca oparta o wiarygodne przesłanki dotyczące tego jaki sposób prowadzenia kampanii może potencjalnie przynieść dobre efekty, a czym innym skakanie co miesiąc od jednej kampanii do drugiej, bo akurat nowa sprawa przykuje naszą uwagę.

Jak już pisałam: w Otwartych Klatkach chcieliśmy inaczej i robimy to inaczej. I cała sprawa nie absorbowałaby mnie już więcej, gdyby nie fakt, że chęć prowadzenia niewielkiej ilości kampanii, ale za to prowadzenia ich dobrze i z dużym zaangażowaniem nie tylko nie spotyka się ze zrozumieniem, ale doprowadza do ataków ze strony innych organizacji oraz osób niezrzeszonych.

Najwyraźniej nie możemy po prostu mieć swojego planu strategicznego, planu kampanii, rozpisanego budżetu i rozłożonych sił, powinniśmy regularnie rzucać wszystko, bo cyrki, bo targi myśliwskie, bo wiwisekcja, bo Yulin.

Dysponujemy określoną ilością czasu, energi i chętnych do działania ludzi. Poświęcamy często jedyny wolny czas jaki mamy do dyspozycji. Jeśli decydujemy się coś robić, to zawsze jest to kosztem czegoś innego. Poświęcając swoje cele dla załatwiania dziesiątek bieżących spraw doprowadza do tego, że osiągnięcie tego celu nie przybliża się nawet o krok. Właśnie w ten sposób nie udaje nam się osiągać naszych celów w życiu i w pracy i w ten sposób nie udaje się celów osiągać organizacjom.